Strony

poniedziałek, 29 lutego 2016

36. Isabell Maren

<Marco>
   Kolejna godzina w papierach i kolejna godzina bezradności. On upierał się przy swoim, ja przy swoim, ale najgorsze było to, że oboje mieliśmy rację. Nowe możliwości i perspektywy kontra historia oraz legenda. Każda para tych aspektów kusiła na swój sposób, lecz tylko jedna mogła wygrać. Inna możliwość nie istniała. A szkoda, bo połączenie tego wszystkiego stałoby się genialną mieszanką, którą już teraz potrafiłem sobie wyobrazić. Kto mówi, że życie piłkarza jest usłane różami, chyba nie ma bladego pojęcia, jak ono wygląda.
   -Odpływasz mi, Reus. - stwierdził Struth, gdy ze zmęczenia podparłem czoło dłońmi, wciąż pochylając się nad dokumentami. -Muszę wiedzieć, co chcesz zrobić i jak to pokierować. Potrzebuję twojej decyzji, rozumiem, że nie będzie łatwa, ale musisz wybrać.
   -Ja też cię doskonale rozumiem, ale obecnie nie umiem się na tym skupić, przepraszam. - wyrzuciłem z siebie na jednym tchu, na co mężczyzna spojrzał na mnie pytająco. Oczekiwał wyjaśnień. -Na jutro lekarz wyznaczył mojej narzeczonej termin porodu. Zanim wyjechałem, prosiła mnie, żebym został, ale pilnie mnie wzywałeś, więc zadzwoniłem do siostry, żeby do niej wpadła, a sam wsiadłem w samochód. Teraz w ogóle się nie odzywają, więc...
   -Wystarczyło powiedzieć, Marco. - wszedł mi w zdanie, kładąc dłoń na moim ramieniu. -Owszem, sprawa jest istotna, jak sam widzisz, ale nic nie stoi nad rodziną, tym bardziej w takiej sytuacji. Wytłumaczyłbym im, że z powodów osobistych mojego klienta odpowiedź dostaną później. Poza tym, nic nie zdziałamy, jeśli nie pomyślisz o tym na spokojnie, a pamiętaj, że to prawdopodobnie decyzja na najlepsze lata twojej kariery.
   -Załóżmy, że tak. - bąknąłem pod nosem. Volker roześmiał się i wstał od stołu.
   -Idę zrobić kawę, a ty weź do niej zadzwoń i jeśli wszystko będzie w porządku, to postaramy się jeszcze ogarnąć ten burdel, a później jesteś wolny.
   Gdy zniknął za rogiem pokoju, zacząłem się zastanawiać, gdzie w sumie posiałem telefon. Jeśli nie leżał na blacie, mógł zostać w aucie, lecz w międzyczasie gadałem z Aubą, zatem powinien znajdować się na terenie domu. Jedynym, sensownym miejscem wydawała się kieszeń kurtki i tam też go znalazłem, po czym ze zdziwieniem odkryłem szereg nieodebranych połączeń od Leny i kilka od Yvonne. Zawinił wyciszony dźwięk. Istotniejsze jednak, że błyskawicznie dotarło do mnie, iż takie bombardowanie oznacza tylko jedno: coś się stało. Z duszą na ramieniu wykręciłem numer do siostry i usiłowałem cierpliwie czekać. Usłyszałem jej głos dopiero po czterech sygnałach. Horror.
   -Marco? No nareszcie! - krzyknęła mi wprost do ucha. Najbardziej przeraził mnie jednak ton tych kilku słów: szybki, pretensjonalny i poddenerwowany. Nie wiedziałem, czy krew odpłynęła mi z twarzy, ale tak się wtedy czułem. -Kiedy w końcu nauczysz się nosić ten cholerny telefon przy dupie?!
   -Przepraszam... Ciągle rozmawiałem z menadżerem, bo dostałem następną... A, nieważne. Co się dzieje? Co z Leną? Daj mi ją do słuchawki, bardzo cię proszę.
   -Braciszku, braciszku... Rusz mózgiem, błagam. Lena nie ma teraz głowy do gadania przez komórkę.
   -Bo...
   -Marco, jakąś godzinę wcześniej przywiozłam ją do szpitala, bo zaczęła się akcja porodowa. Dzwoniła Lena, dzwoniłam ja, ale oczywiście nie było z tobą kontaktu... Mam nadzieję, że zepniesz swoje cztery litery i zdążysz na czas, ona cię potrzebuje i naprawdę chce, żebyś tutaj z nią był, rozumiesz?
   Po raz pierwszy w życiu zrobiło mi się słabo. Rozbolała mnie głowa, zabrakło mi powietrza, dotarło do mnie, iż aktualnie znajduję się w niewłaściwym miejscu. Próbowałem wytłumaczyć się sam przed sobą, obronić przed poczuciem winy, które jednak nie pozostawiało mi cienia wątpliwości, że schrzaniłem. Dwa razy pytała, czy mógłbym zostać w domu... Mogłem, jasne, że mogłem. Ale zbagatelizowałem sprawę.
   -Dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? - wycedziłem, przelewając na nią swoją frustrację. -Yvonne, na litość Boską, powinienem o tym wiedzieć od razu!
   -Nie krzycz na mnie. - odpowiedziała ze spokojem. Jako kobieta z doświadczeniem znosiła to lepiej, niż nasza dwójka. -Powtarzam, nie odebrałeś żadnego połączenia. Miałam wysłać ci sowę czy wiadomość telepatyczną?
   -Śmieszne. - sarknąłem szukając w spodniach kluczy do auta. -Jesteś z nią teraz?
   -Yhm... Przekazać jej coś?
   -Tak. - wziąłem głęboki wdech i zamknąłem na moment oczy. -Że niedługo przyjadę. Nie zastanawiałem się jeszcze, jakim cudem, ale będę, choćby zarejestrował mnie każdy fotoradar na drodze. Powiedz jej też, że ją bardzo kocham i nie mogę się już doczekać, żeby zobaczyć naszą córeczkę.
   -W porządku. Marco... - zawiesiła się na chwilę. -Prowadź ostrożnie, dobrze? Pamiętaj o swojej rodzinie... Lepiej, byś się spóźnił, niż żeby wydarzyła się tragedia.
   -Okej, obiecuję. Yvonne, nie zostawiaj jej samej, proszę cię. - dodałem bezradnie. Wierzyłem jednak, iż cały zabieg przebiegnie zgodnie z planem. -Wiem, że to mój obowiązek, ale... Jakoś ci się odwdzięczę. Jeśli będzie trzeba, dzwoń.
   -Powinieneś już siedzieć w aucie. - upomniała mnie łagodnie, na co uśmiechnąłem się lekko. W nerwach za dużo gadam. -Nie trać czasu. Pa.
   -Do zobaczenia. - rzuciłem, po czym automatycznie się rozłączyłem. Zerwałem kurtkę z wieszaka i zarzucając ją na plecy, wpadłem do kuchni, aby pożegnać się z Volkerem. Pochylał się nad blatem stołu, lecz gdy tylko mnie dostrzegł, podniósł wzrok, a wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. Nie musiałem nic mu wyjaśniać, wszystko wyciągnął z mojej rozmowy z siostrą.
   -Powodzenia. - powiedział klepiąc mnie po przyjacielsku w ramię. -Daj znać, jak znajdziesz czas i pochwal się, żebym mógł coś sprzedać brukowcom.
   -Piśnij im słowo, a cię zwolnię. - odparowałem złośliwie, a on zaniósł się śmiechem. -A, jeszcze jedno... Nie wspominaj Lenie, po co mnie wzywałeś. Sam to załatwię.
   -Jak uważasz. - pokiwał głową na potwierdzenie naszej umowy, po czym pchnął mnie żartobliwie w przeciwnym kierunku i odprowadził do drzwi. -A teraz spadaj, bo twoja narzeczona mi nie wybaczy, jeśli spóźnisz się przeze mnie.
   Opuściłem jego dom i wsiadłem do samochodu ze świadomością, iż od Dortmundu dzieli mnie jakieś sto kilometrów. Byłem także przekonany, że pokonanie tego dystansu zajmie mi psychicznie więcej czasu, niż kiedykolwiek i pociągnie się w nieskończoność jako najdłuższe kilkadziesiąt minut w moim życiu.


~~~


<Lena>
   Kolejna seria skurczy wybudziła mnie z prowizorycznego snu, powodując cichy jęk. Ciężko uwierzyć, że ich częstotliwość jakimś cudem zmalała, co z kolei dawało mi szansę na chwilę wytchnienia. Pomimo tego, wcale nie było łatwo. Nieustanny dyskomfort, ciągle coś boli, przeszkadza, dokucza, narasta niepewność, strach, ale i podekscytowanie. Nie masz pojęcia, co tak naprawdę się wydarzy, chcesz, by już minęło, a w rzeczywistości marzysz wyłącznie o tym, by przytulić do siebie ukochane dzieciątko. Odnosisz wrażenie, że droga przez mękę prawie się kończy, choć nie przekroczyła nawet połowy, a jedyne, co podtrzymuje przy życiu, to obecność najbliższych. Lub świadomość, że trzymają za ciebie kciuki, zamawiając szybki bilet na lot albo mknąc po autostradzie, łamiąc wszelkie przepisy kodeksu drogowego. Uśmiechasz się, choć nie masz na to siły, ale wiesz, że ci ludzie rzucą wszystko, co ich aktualnie zajmuje, bo cię kochają.
   -Twoi rodzice odwiedzą cię jutro rano. - poinformowała Yvonne, odbierając chyba tysięcznego w dniu dzisiejszym sms-a. -Robert ściąga Annę do Dortmundu, więc powinni dotrzeć za jakiś czas. Nasi rodzice też się pojawią, czekają na sygnał. Mel niestety nie może urwać się z pracy, ale...
   -Yvonne, rozumiem. - powiedziałam, zaczerpnąwszy odrobinę powietrza. -Błagam, nie stawiaj na nogi całego miasta, bo oszaleję. Spóźniony Reus wystarczy mi w zupełności.
   -Gniewasz się na niego? - spytała przyglądając mi się uważnie. Wykrzywiłam się w grymasie, pod wpływem następnego skurczu, przez co minęło parę minut, zanim ponownie doszłam do siebie.
   -Nie, skąd. - przyznałam szczerze. -To jego praca. Niby przyzwyczaiłam się do tych jego wiecznych wyjazdów, co nie oznacza, że mi go wtedy nie brakuje. Dziś tak się złożyło, że musiał jechać do tej Kolonii i teraz w sumie żałuję, że próbowałam go powstrzymać. Powinnam przypuszczać, że nie uwolni się od wszystkich obowiązków, bo to po prostu niemożliwe, przynajmniej w jego przypadku.
   -A ja powinienem przypuszczać, że pewne kwestie związane z twoim rozwiązaniem mogą ulec samoistnemu przesunięciu. - usłyszałyśmy nagle, przez co obie mechanicznie zwróciłyśmy się ku drzwiom wejściowym do sali. Marco stał w progu, opierając się o ich framugę. Patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami, chcąc mi uświadomić, że plotę bzdury. -Powinienem też nosić przy sobie telefon i słuchać tego, co do mnie mówisz. Nawaliłem, przepraszam.
   -Zostawię was. - oświadczyła jego siostra, podrywając się z miejsca. Gdy przechodziła obok blondyna, złapał ją za rękę i z delikatnym uśmiechem spojrzał jej w oczy.
   -Dziękuję, Yvonne. - powiedział, po czym mocno ją przytulił. -Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił, poważnie.
   -Od tego właśnie masz starsze siostry. - roześmiała się gładząc jego ramię. -Pogadamy później. Będę kręciła się gdzieś w pobliżu.
   Puściła do mnie oczko i zniknęła za rogiem, wystawiając mi Reusa na pożarcie - tyle przynajmniej zdradzała jego twarz. Wyciągnęłam do niego dłoń, a on ujął ją, pochylił się, by pocałować mnie w czoło, po czym opadł na krzesło, jeszcze chwilę temu zajmowane przez mamę Nico. Musnął ustami mój nadgarstek, którego palce nadal splatały się z jego.
   -Przepraszam. - powtórzył wygładzając kciukiem moją skórę. -Myślałem, że to nie potoczy się tak szybko. Jutro miałem przecież być w domu...
   -Kochanie, nie obwiniaj się. - rzuciłam nie spuszczając z niego wzroku. To, że musiałam oglądać jego zmartwioną twarz, dobijało mnie jeszcze bardziej, niż odczuwany ból. -Żadne z nas się tego nie spodziewało. To, że malutka chce szybciej pojawić się na świecie, nie jest ani twoją, ani moją winą. Taki termin sobie wybrała i my musimy się dopasować. Marco... Spójrz na mnie, proszę. - niemal zażądałam, by zyskać pewność, iż dotrą do niego moje wywody. Milczałam, dopóki się nie przełamał. -To, co działo się pół godziny, godzinę, dwie temu, już się nie liczy. Teraz jesteś tutaj i to jest dla mnie najważniejsze. To, że mnie wspierasz, że chcesz mi pomóc i że mnie nie zostawisz. A o twoich mandatach za przekroczenie prędkości będziemy dyskutować w domu, jak przyjdą pocztą.
   Zerknął na mnie zaskoczony i zaczął się śmiać. Tryumf. Zamknęłam oczy opierając się o poduszkę z tyłu, a on przysunął się bliżej i po prostu rozmawialiśmy. Nie wygadał się, po co wybrał się do Kolonii, opowiedział za to, jak wyglądała jego reakcja na połączenie od Yvonne oraz podróż powrotna do domu, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że z jego konta zniknie spora suma pieniędzy, gdy dostanie wezwanie do zapłaty kary. W międzyczasie kilkukrotnie wchodził lekarz oraz położna, a Yvonne przechadzała się ze smartfonem w ręce, gotowa do zaalarmowania członków rodziny w razie nagłego zwrotu akcji. Złota kobieta. Jej mąż i syn mają naprawdę ogromne szczęście, mogąc dzielić z nią życie.
   Od przyjazdu Marco minęła może ledwo ponad godzina, gdy skurcze znów się nasiliły, tym razem zwiększając intensywność. Reus poprosił pielęgniarkę, by nie opuszczała już pomieszczenia, szczerze przyznając, że obawia się, iż nie będzie umiał mi pomóc. I faktycznie, choć nie byłam w stanie utrzymywać z nim kontaktu, widziałam, że go to męczy, że bardzo chciałby wziąć na siebie to, co przechodziłam i cierpi, zmuszony do pogodzenia się z bezradnością. A ja usiłowałam nie utrudniać mu zadania. Musieliśmy współpracować i pomimo znacznego oderwania od rzeczywistości, zdawałam sobie z tego sprawę.
   -Doktorze, częstotliwość od trzech do pięciu minut, po czterdzieści pięć sekund. - doszło do mnie gdzieś z drugiego końca sali. Kątem oka wyłapałam, że położna rozmawia z lekarzem przez telefon. -Proszę przyjść, zaczynamy.
   Zacisnęłam powieki, gdy zorientowałam się, co właśnie powiedziała. I nawet długo nie czekałam, żeby to poczuć. Kolejny jęk wydobył się z moich ust wraz z przybyciem mężczyzny w białym kitlu, który w ułamku sekundy ogarnął sytuację i spokojnym tonem kazał mi przeć. Marco tym czasem przeniósł się na wysokość mojej głowy, mocno ściskając moją dłoń.
   -Posłuchaj mnie, mała. - szepnął mi do ucha, ścierając z mojej skroni pojedyncze kropelki potu. Jego cichy, opanowany głos przebijał się przez mój spłycony, krótki oddech. -Wiem, że boli, ale pomyśl, że to już naprawdę koniec. Jesteś silna, sporo już wytrzymałaś, a ja wierzę, że ci się uda, bo potrafisz walczyć i nigdy się nie poddajesz. Przecież właśnie o tym oboje od dawna marzyliśmy... Żeby ta kruszynka była już z nami, żeby co godzinę budziła nas w nocy, żebyśmy mogli patrzeć, jak śpi, śmieje się i jak rośnie... Chciałaś, żeby miała moje rysy twarzy, ale twoje usta i włosy, a charakter najlepiej mieszany, żeby dało się z nią wytrzymać... Czuję, że tak właśnie będzie, choć nie mogę ci tego obiecać, jedno za to wiem na pewno: zawsze, kiedy na nią spojrzę, będę wdzięczny losowi, że cię spotkałem. Bo nie potrafiłbym wyobrazić sobie świata, w którym nie ma ciebie.
   Mówił i mówił, od czasu do czasu muskając moje czoło lub policzek. Przerwał mu dopiero ten dźwięk. Najpiękniejszy dźwięk na całym tym przeklętym globie. Jej donośny płacz. Marco podniósł głowę, lustrując działania lekarza oraz dwóch pielęgniarek i jeden jego uśmiech sprawił, że wszystko stało się jasne. To się naprawdę wydarzyło. Mężczyzna podszedł do nas i z szerokim uśmiechem uścisnął dłoń mojego narzeczonego.
   -Gratuluję państwu. - oświadczył, obdarzając nas obojga przelotnym spojrzeniem. -Macie prześliczną córeczkę.
   Reus znów usiadł, chowając twarz w dłoniach, zamierzając ukryć to, co ja dobrze widziałam. Dotknęłam jego ramienia, na co szybko przesunął palcami po twarzy i spojrzał na mnie oczami dumnego ojca. Już nim był, choć sam jeszcze w to nie wierzył.
   -Jak ty to zrobiłeś? - szepnęłam, czując zbierające się pod powiekami łzy zmęczenia, ale i szczęścia. -Ja nawet nie wiedziałam...
   -Później ci powiem, słońce. - wszedł mi w zdanie, gładząc moje policzki. Zrozumiałam, że przygląda mi się tak, jakbym była ósmym cudem świata. -Kocham cię i kocham naszą małą Isabell Maren. I nigdy w to nie wątp.


~~~


<Marco>
   Ten moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że właśnie wszystko się zmieniło. Że los przypisał ci nową, najtrudniejszą, najdłuższą i stałą rolę, której pełnienie nie zawsze jest proste. Mimo to, cieszysz się jak nigdy wcześniej, bo spełniają się twoje marzenia, zupełnie niezwiązane z małym światkiem piłki nożnej, który do tej pory kochałeś bardziej, niż cokolwiek innego. Kiedy pojawia się w końcu ta część ciebie i drugiej połówki twojego serca, na którą czekałeś całe dziewięć miesięcy, rozumiesz, że nie istnieje nic ważniejszego. Jesteś tylko ty, miłość twojego życia i ono - pierwsze, nowo narodzone dziecko. I nie potrafisz wtedy wypowiedzieć choćby jednego, konstruktywnego zdania ani zliczyć targających tobą emocji, bo są tak silne, że z trudem łączysz fakty. Ale to nie jest istotne. Najistotniejsze, że masz już wszystko, czego potrzebujesz.
   Poproszono mnie o opuszczenie sali w celu wykonania rutynowych działań - lekarz musiał zaopiekować się Leną, pielęgniarki naszą córeczką i tak dalej. Wyszedłem więc na korytarz i gdy zorientowałem się, że nikogo nie ma, paradoksalnie odetchnąłem z ulgą, gdyż miałem czas na pozbieranie myśli. Opierając dłonie o parapet okna, systematycznie dochodziłem do siebie, jeszcze raz odtwarzając w pamięci obrazy ostatnich godzin. Łzy same cisnęły się do oczu, choć nie chciałem, by ktokolwiek to zauważył. Próbowałem wytłumaczyć sobie, dlaczego ciągle spotyka mnie tak ogromne szczęście. Czym sobie na to zasłużyłem. W ciągu ostatnich miesięcy popełniłem mnóstwo błędów: całowałem się z Carolin, oskarżyłem ciężarną dziewczynę o zdradę, zostawiłem ją zdaną w zasadzie tylko na siebie oraz jej brata i szwagierkę, doprowadziłem do jej zasłabnięcia, spowodowałem zamieszanie związane z przenosinami do Barcelony i nawet dziś wyjechałem do Kolonii wiedząc, że termin porodu przewidziano na jutro... A to wszystko i tak zostało mi wynagrodzone. Lena wróciła, zgodziła się za mnie wyjść, a kilkadziesiąt minut temu urodziła się nasza córka. Wniosek nasuwa się sam: albo ona zwariowała albo karma wraca nawet do złych ludzi. I w sumie nie mam pojęcia, jak jest naprawdę.
   -Marco! - usłyszałem za sobą, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem biegnącą w moim kierunku Yvonne. Za nią szli nasi rodzice, a jeszcze dalej Bobek z Anią. Siostra dopadła do mnie i potrząsnęła za ramiona z nieco przerażoną miną. -I co? Wszystko w porządku? Udało się? Powiedz coś, na litość Boską!
   -Yvonne, zostaw go i nie panikuj. - rzucił stanowczo tato, podchodząc do mnie z drugiej strony. Przyglądał mi się ze spokojem, choć w rzeczywistości sam się denerwował. -Marco, synu... Wyglądasz, jakby zdjęli cię z krzyża... Stało się coś złego?
   Zlustrowałem ich twarze, zastanawiając się, co powiedzieć, żeby nie zabrzmieć infantylnie i głupio. Yvonne coraz bardziej się niecierpliwiła, mama była gotowa udusić mnie w swoim niedźwiedzim uścisku, a Robert gapił się na mnie z cichą groźbą na ustach: 'jeśli zaraz się nie odezwiesz, to cię zabiję'. Wypuściłem w końcu powietrze z ust i uśmiechnąłem się delikatnie. Chyba zrozumieli, ale i tak chcieli to ode mnie usłyszeć.
   -Jesteś rozkojarzony. - stwierdziła nagle Anna, co niejako wytrąciło mnie z transu. Zerknąłem na nią, nie hamując już nawet zbierającej się pod powiekami cieczy.
   -Może... - wykrztusiłem, bezwiednie wzruszając ramionami. -Albo na pewno. Właśnie po raz pierwszy zostałem ojcem.


Come just as you are to me
Don't need apologies
Know that you are a worthy

I take your bad days with your good

Walk through this storm I would

I do it all because I love you...




***


No dobra... Stało się no :p
Trochę spaprałam ten rozdział, ale musicie mi wybaczyć, nigdy nie byłam w ciąży i nie wiem, jak dokładnie wygląda poród :p No i weźcie pod uwagę ekstremalne warunki jego powstawania, bo pisałam go w trzech miejscach: w domu, w łóżku (dziś do 1:30 w nocy(!)) i w moim mieszkaniu studenckim... O, przepraszam - w czterech, pierwsza część ostatniego fragmentu powstała w pociągu :p Więc co przeżył, to przeżył :p

Przypominam o konkursie na piosenkę i fragment epilogu (szczegóły kilka postów niżej). Prawdopodobnie potrwa trochę dłużej, bo oczywiście z epilogiem nie wyrobię się do niedzieli, więc piszcie piszcie piszcie :) Dajcie znać, jak Wam się podoba ten rozdział i czy spełnia Wasze oczekiwania :)

Buziaki!❤

wtorek, 16 lutego 2016

35. Der letzte Tag

   -Ciocia, ciocia! Wujek znów strzelił bramkę! - krzyczał Nico w pierwszą sobotę kwietnia. Ze względu na Mistrzostwa Świata sezon Bundesligi powoli dobiegał końca, a ja po raz kolejny zostałam w domu z Yvonne i jej synkiem. -Ciocia, widziałaś?!
   -Tak, kochanie. - uśmiechnęłam się do niego, gładząc jego włoski. Był szalenie podobny do Marco, ba, niemal identyczny. Gdy jego siostry w drugi dzień świąt pokazały mi zdjęcia z dzieciństwa Reusa, automatycznie zobaczyłam na nich Nico. Być może dlatego chłopiec to oczko w głowie mojego narzeczonego.
   -I jesteś z niego dumna, prawda? - dopytywał usiłując spokojnie wysiedzieć na sofie obok mnie. Przyglądał mi się wnikliwie, jakby przelewał nadmiar swojej energii na moją osobę. Szkoda, że tak się nie da. -No, jesteś czy nie?
   -Zawsze jestem. - powiedziałam pewnie. -Wujek cieszy się tym, co robi, a my wszyscy go w tym wspieramy.
   -A wyjdziesz za niego, jak zostanie mistrzem świata? I będziesz go kochać jeszcze bardziej?
   -Skarbie, wyjdę za niego nawet, jeśli nie zostanie mistrzem świata. - zapewniłam rozbawiona. -Kocham go już teraz, tak samo, jak ty, prawda?
   -Noo... Tak! Ale jak wygra w Brazylii, to wszyscy na całym świecie będą go znali! I będzie jeszcze sławniejszy!
   Zaczęłam się śmiać. Nico niewątpliwie miał rację, jeżeli reprezentacja Niemiec odniesie w kraju kawy sukces, na który czekają już kilkanaście lat, przyniesie to jej graczom jeszcze większą popularność. Ale przecież nie od tego zależy miłość: nie kocha się za tytuły i nagrody, kocha się za charakter i osobowość. A jeśli uczucie jest odwzajemnione, można dodatkowo mówić o wielkim szczęściu.
   -A jak strzeli zwycięską bramkę, to dopiero będzie bohaterem! - zażartowałam przekomarzając się z brzdącem. On także wybuchnął głośnym śmiechem, uradowany klaszcząc w dłonie i podskakując niecierpliwie w miejscu. Mecz właśnie dobiegł końca, a piłkarze dziękowali sobie za dobrą grę, gdy Yvonne wróciła do salonu z dwoma kubkami jakiegoś parującego napoju. Stanęła w progu, po czym zmarszczyła brwi.
   -Nico, dziecko, tyle razy prosiłam cię, żebyś dał cioci spokój. - rzuciła szorstko, na co chłopiec spoważniał i zastygł w bezruchu. Spojrzałam na nią karcąco, lecz zlekceważyła to. -Uspokój się i pokaż, że potrafisz być grzeczny.
   Wygiął usta w podkówkę i założył ręce na klatce piersiowej, po czym obrażony wyszedł do drugiego pokoju. Przewróciłam oczami, a kobieta zajęła jego miejsce.
   -Nie przeszkadzał mi. - zauważyłam, kiwając z wdzięcznością głową, kiedy podała mi herbatę. -Przecież nie zrobiłby mi krzywdy.
   -Dopiero się rozkręcał. - prychnęła uśmiechając się pod nosem. -Nie może się doczekać, kiedy Mała przyjdzie na świat. Z mężem myśleliśmy już nawet, że do rozwiązania wolałby mieszkać u was.
   -Niegłupi pomysł. - uniosłam brwi, lecz Yvonne popatrzyła na mnie litościwie. -Zapewne szybko zatęskniłby za wami, ale gdybym tylko czuła się lepiej, to nie byłby żaden problem.
   -Właśnie widzę, że coś z tobą nie tak. - odwróciła się w ten sposób, iż siedziała aktualnie przodem do mnie. -Coś cię boli, dolega ci coś? Wprawdzie najcięższy okres masz już za sobą, ale pamiętaj, że ostatnie dwa dni wcale nie są łatwe.
   -Zdaję sobie z tego sprawę. - westchnęłam upijając łyk gorącej cieczy. -Aczkolwiek sama nie mam pojęcia, o co chodzi, skąd się bierze ten stan. Chciałabym po prostu być już po wszystkim...
   -Boisz się. - stwierdziła jednoznacznie. Podniosłam wzrok, zerkając na nią zaskoczona. -Boisz się, bo nie wiesz, co cię czeka, jak to wszystko wygląda, czy długo potrwa, czy będziesz cierpiała... Zgadza się?
   -Może... - wzruszyłam ramionami, automatycznie przeczesując włosy. -To prawda, lecz nikt nie przewidzi, jak będzie. Mam taki lęk, że coś się stanie... Coś pójdzie nie tak, ktoś coś schrzani... Albo ja nie dam sobie rady...
   -Lena, nie możesz tak myśleć. - przerwała mi, z troską kładąc dłoń na moim kolanie. Chyba faktycznie odkryła przyczynę dopadających mnie od jakiegoś czasu obaw. -Uwierz mi, że w ogóle nie przejdzie ci przez głowę, aby o cokolwiek się troszczyć, więc zostaw to Marco, on o ciebie zadba, będzie tam przecież razem z tobą. Zapewni ci prywatność, osobistego lekarza i położną, a twoja rola tego dnia ograniczy się do słuchania ich wskazówek. To profesjonaliści, nie popełniają błędów, musisz im jedynie zaufać.
   -A jeśli Marco nie zdąży...
   -Zaczyna urlop, jak wróci z meczu i nie wyjedzie już z Dortmundu. On rozumie, aż za dobrze, że go potrzebujesz i chce dla ciebie być zawsze, kiedy to tylko możliwe.
   -Nie mogę zrzucać na niego tylu obowiązków...
   -Skarbie, nie wykorzystujesz go! - wykrzyknęła Yvonne, niemal łapiąc się za głowę. -Musisz tak postępować! Jasne, nie lubisz, gdy cię wyręcza i sama nigdy byś go o to nie prosiła... Popatrz jednak na to z innej strony: zostawisz go, zdanego tylko na siebie, gdy złapie kontuzję?
   -W życiu! - fuknęłam obruszona, że odważyła się choćby o to spytać. Jej odpowiedzią stał się wymowny uśmiech.
   -Więc przestań się o niego zamartwiać i daj mu działać. - skwitowała tryumfująco. -To dla niego tak samo trudne i zarazem ekscytujące, jak dla ciebie. Jeśli wesprzecie się nawzajem, będzie dobrze, obiecuję.
   -A powiesz mi, jak... - zawahałam się, rozmyślając, czy wypada o to dopytywać, jednak w akcie desperacji uznałam, że siostra mojego przyszłego męża udzieli mi najpewniejszych informacji. W końcu już tego doświadczyła. -Jak to przeżyć? Od początku do końca?
   Wpatrywała się we mnie przez parę sekund, a następnie odetchnęła głęboko i rozpoczęła swoją opowieść. Gdybym jej nie wyhamowała, zobrazowałaby mi każdy szczegół, nawet najmniej istotny. Nie wstydziła się tego, uznała, iż większość kobiet przejdzie przez to prędzej czy później. Fakt, poród to sprawa delikatna, dość krępująca i przede wszystkim prywatna, aczkolwiek wymiana uwag oraz spostrzeżeń okazuje się przydatna głównie spanikowanym, przyszłym mamom, którym nie wystarczają już uspokajające przemówienia lekarskie. Czyli na przykład mnie.
   Im bardziej Yvonne brnęła w końcową fazę całej tej ciągnącej się w nieskończoność akcji, tym mocniej utwierdzałam się w przekonaniu, że lepiej, by Woody w niej nie uczestniczył. To oczywiście niemożliwe, że zrezygnuje, ale wolałabym oszczędzić mu nerwów i zyskać pewność, że nie zrobi nic głupiego... Jest do tego zdolny, kiedy wpada w gniew, jednak liczyłam na to, że zachowa się profesjonalnie i pomoże mi samą swoją obecnością. Ostatnie, czego pragnęłam, to sprowokowana przez niego wojna na szpitalnym oddziale.
   -Zapamiętaj jedno. - mama małego Nico zbierała się do podsumowania wydobytych z pamięci informacji. -Lekko nie będzie. Nie mówię tego, by cię przestraszyć, to zwyczajnie boli i musisz się na to przygotować. Gwarantuję ci jednak, że przy Marco pójdzie o wiele łatwiej, dlatego nie odtrącaj go, proszę. Daj mu szansę, nie zawiedzie cię.
   Opuściłam głowę przygryzając z zawstydzeniem wargę. Nawet słowem nie wspomniałam o spontanicznym planie odstawienia go na boczny tor, a ona już zorientowała się, że coś takiego miało miejsce. Najwyraźniej wyczulone zmysły starszej siostry nie wychodzą z formy.
   -W porządku, będę grzeczna. - mruknęłam zwijając na palcach końcówki swoich włosów. Kobieta przysiadła się bliżej i objęła mnie ramieniem.
   -Lena, on zwariuje, jeśli nie pozwolisz mu tam wejść. - uświadomiła mi, doskonale wiedząc, że mogę rozmyślić się w ostatniej chwili. -Cały przyszły tydzień ułożył pod ciebie i pod twoje wymagania, on chce ci towarzyszyć, rozumiesz? Tym bardziej, że schrzanił pierwszy trymestr. Nie stwarzaj problemów, dobra?
   -Okej, obiecuję. - rzuciłam spoglądając na nią. Chciałam, by uwierzyła. -Zależy mu, świetnie o tym wiem, więc sam zdecyduje, co zrobi, nie będę się wtrącać.
   -Mamo!!! - usłyszałyśmy nagle, gdy Yvonne otworzyła usta, by coś powiedzieć. Moment później w całym salonie rozniósł się tupot najwyraźniej rozzłoszczonych stópek, które ostatecznie zatrzymały się przed kanapą. Nicholas zaserwował nam obu jedną z tych groźnych min, które najczęściej doprowadzały jednak do śmiechu. -Musimy pogadać.
   -Słucham, kochanie. - usadziła go sobie na kolanach, gdy wyciągnął ku niej rączki. Usiłowałyśmy zachować powagę, obserwując zdeterminowaną twarz brzdąca, co należało do najtrudniejszych zadań tego wieczora. -Co się stało?
   -Mogę z wami zostać? - zerknął na nią szeroko otwartymi, maślanymi oczkami, aż zmiękło mi serce. Jednocześnie odkryłam, że już znam ten trik i uśmiechnęłam się pod nosem. Co w rodzinie, to nie zginie. -Bo jeśli nie mogę być z ciocią, to chcę do domu. Przecież przyjechaliśmy do niej i do jej brzuszka, prawda?
   Wymieniłyśmy zaskoczone spojrzenia, lecz chłopiec totalnie mnie rozczulił. Nie umiałabym mu odmówić nawet, gdybym czuła się teraz najgorzej w całej swojej ciążowej karierze, zatem wyciągnęłam rękę, na co złapał ją i ufnie się do mnie przytulił. Pocałowałam go w główkę, a wtedy odwrócił się do swej rodzicielki i wskazując mnie palcem, dwoma zdaniami rozsypał kolejną tonę cukru w naszych sercach.
   -To jest najlepsza ciocia na świecie. Wujek Marco ma ogromne szczęście, że ją znalazł.


~~~


   -Naprawdę musisz tam jechać? - jęknęłam, w skupieniu przyglądając się czynnościom, które wykonywał. Gdy założył buty, zabrał się za szukanie kluczy do auta, drugą dłonią zapinając koszulę. -Akurat teraz?
   -Słońce, mój agent nie dzwoni, jeśli nie zachodzi taka potrzeba. - tłumaczył cierpliwie. -Dwa razy powtórzył, że to pilne i powinienem stawić się tak szybko, jak tylko jestem w stanie. Tradycyjnie nie podał przyczyny, więc nie mam wyboru...
   -To jest obecnie dla ciebie najważniejsze? - fuknęłam z żalem, przenosząc stopy na sofę. Zrezygnowany przewrócił oczami, po czym podszedł bliżej i kucnął przede mną, drażniąc palcami moje kolana.
   -Nie. Widzisz, w klubie na szczęście dostałem wolne, ale od menadżera nie ma urlopu. No chyba, że on sam urządza sobie wakacje, wtedy zazwyczaj mówi: "rób, co chcesz, Reus, ale nie spierdol mi roboty". - roześmiał się, dzięki czemu również uniosłam kąciki ust. -Ma nade mną swego rodzaju władzę, pomimo iż to ja mu płacę. Paradoks nie do ruszenia.
   -Już dobrze, jedź. - bąknęłam dotykając jego ramienia. Zmarszczył brwi i ujął mój podbródek.
   -Wolisz, żebym został. - stwierdził bez cienia wątpliwości. Westchnęłam ciężko, kiwając głową. -Dlaczego?
   -Po prostu mam wrażenie, że... Nie wiem, tak czuję... Że coś się stanie...
   -Lena, nie martw się. - usiadł obok, przesuwając ręką wzdłuż mojego brzucha. -Zaraz wpadnie Yvonne, tym razem bez Nico, żeby nie właził ci na głowę, a ja będę pod telefonem. Możesz zadzwonić o każdej porze, zawsze odbiorę, jeśli tylko cię to uspokoi. Nie denerwuj się, błagam.
   -Okej, okej... - marudziłam unikając jego wzroku, by nie wzbudzać w nim poczucia winy. Taką miał pracę, nie przeskoczę niektórych jego obowiązków, nie jego wina, że czasami powinien przebywać w kilku miejscach jednocześnie, choć to fizycznie niemożliwe. Nie istniał tylko dla mnie i niekiedy miewałam trudności, by się z tym pogodzić.
   -Niedługo wrócę. - szepnął, po czym zachłannie musnął moje wargi. -Przysięgam, że niezależnie od tego, gdzie mnie wywieje, razem przywitamy naszą córeczkę na świecie. Słowo piłkarza.
   Zachichotałam cicho, a on przyłożył jeszcze usta do mojego czoła i w tym samym momencie usłyszeliśmy dzwonek do drzwi, w których stanęła potem siostra Marco. Oparła nadgarstki o biodra, przyglądając nam się zgryźliwie.
   -Bić brawo? - wypaliła szczerząc się od ucha do ucha. Woody wstał, by się z nią przywitać.
   -Zorganizuj jeszcze werbel i czerwony dywan. - odszczekał się przytulając ją serdecznie. Dałabym uciąć sobie rękę aż do łokcia, że przekazywał jej jakieś informacje, bo odsunął się po nienaturalnie długim czasie. Przesłał mi buziaka w powietrzu i dopiero wtedy zniknął, a Yvonne ściągnęła wiosenny płaszczyk i powiesiła go w przedpokoju.
   -Wypaplałaś mu. - zaatakowałam ją, kiedy tylko przekroczyła próg salonu. Uśmiechnęła się przepraszająco. -Nie można ci ufać.
   -Miałaś być z nim szczera. Chciał jedynie, żebym na ciebie uważała, nic więcej.
   -Nie musiałaś mnie wyręczać, powiadomiłabym go, gdybym uznała to za konieczne. - broniłam się, po raz kolejny stojąc na przegranej pozycji. Od kilku miesięcy pomoc i obecność najbliższych była dla mnie zbawieniem, a i tak nie zawsze ich doceniałam. -Mało brakowało, a pewnie nie pojechałby do tej Kolonii, mimo tego cholernego wezwania od agenta. Nie ułatwiałam mu sprawy, a ty go jeszcze dobiłaś.
   -Chyba mówił ci niedawno, że woli wiedzieć więcej, niż mniej, co nie? - poruszyła z wyższością brwiami, gdy głośno wypuściłam powietrze z ust. -Marudzisz więcej, niż kiedykolwiek wcześniej, a zaczynałam już wierzyć, że ta ciąża naprawdę ci jednak służyła.
   -Służyła?!
   -Jutro ostatni dzień. - oświadczyła uroczyście, zamykając mi tym samym buzię. Rzeczywiście. Dziewięć miesięcy minęło jak za pstryknięciem palcami, a nasza malutka córeczka już za kilkadziesiąt godzin po raz pierwszy obejrzy sobie Dortmund z drugiej strony i wtuli się w ramiona czekających na nią rodziców. O mój Boże. Reus zostanie ojcem. Już parę razy wyobrażałam go sobie z dzieckiem na rękach, choćby podczas zabawy z Nico, z tym, iż chrześniaka zastąpi jego własny potomek. Chyba mnie o to nie podejrzewał, dlatego wszystkie te obrazki wciąż pozostają moją słodką tajemnicą. I zostaną, dopóki nie zrobię im pierwszego zdjęcia.
   -Odpłynęłaś. - przyszła szwagierka ściągnęła mnie z powrotem na ziemię. Zerknęłam na nią półprzytomna, na co roześmiała się cicho. -Jesteś zmęczona? Prześpij się, a ja wymyślę coś do jedzenia. Marco wyprysnął tak szybko, że zapomniał nawet o obiedzie.
   Nie zdążyłam odpowiedzieć, a kobieta żwawo wpadała już do kuchni, kierując się wprost do lodówki. Zrezygnowana pokręciłam głową, po czym podniosłam się z miejsca i wyszłam na balkon, pooddychać świeżym, ciepłym powietrzem. Miasto powoli budziło się do życia, ponieważ wiosna wyraźnie zaglądała już do Europy. Promienie słoneczne gościły na błękitnym niebie coraz dłużej, dając coraz więcej ciepła. Ludzie chętnie wymieniali zimową odzież, chowając ją głęboko w szafach, na zdecydowanie lżejszą, ciesząc się przy tym, że ubieranie się rano do pracy i szkoły potrwa nieco krócej. Popołudniami na placach zabaw popiskiwały zadowolone dzieciaki, mające okazję pobiegać z rówieśnikami na dworze, nie w czterech ścianach rodzinnego domu. Śpiewały ptaki, na drzewach zakwitały pierwsze pąki, pojawiały się wszelkiego rodzaju kwiaty. Przyroda rodziła się na nowo, co mnie podbudowywało i dobijało jednocześnie. Ten piękny czas muszę bowiem spędzać w mieszkaniu, ale za to później wyjdę na spacer z Małą bez obaw, że się przeziębi. Dobrze trafiłam z tą ciążą. Niby nieplanowana, a jednak w samą porę.
   Zajęłam miejsce w fotelu, wyprostowałam nogi i kiedy wyciągnęłam rękę po koc, poczułam delikatny skurcz. Męczyły mnie od kilku dni, zatem nie zwracałam na nie większej uwagi wiedząc, że stanowią naturalny sygnał zbliżającego się porodu. Wzamian zastanawiałam się za to, co się dzieje z Woody'm. Upłynęła właśnie trzecia godzina jego absencji, zatem na pewno zameldował się już w Kolonii, ba, jeśli jego menadżer jasno przedstawił sytuację, mógłby być już z powrotem w pobliżu Dortmundu. Telefon jednak milczał, co mnie trochę niepokoiło. Ja nie dzwoniłam nie chcąc mu przeszkadzać, lecz brak odezwu z jego strony interpretowałam jako natłok zajęć lub... Niespodziewane wydarzenie. Ponadto, moja pociecha stawała się mocno zniecierpliwiona, dając się we znaki jeszcze intensywniej, niż rano. Nie wytrzymałam, złapałam za smartfon i wybrałam jego numer. Czekałam... Nie nawiązaliśmy połączenia. Wściekła na siebie cisnęłam aparatem o stolik, po czym weszłam do wnętrza mieszkania. Bolało, coraz silniej i częściej. Próba opanowania nerwów wydawała się jedynym, słusznym wyjściem, dlatego opadłam bezwiednie na kanapę i wzięłam głęboki wdech. Nie pomogło. Częstotliwość skurczy nieustannie rosła, więc zrozumiałam, że coś nie gra.
   -Lena... - Yvonne oparła się o boczną szafkę, nie spuszczając mnie z oczu. -Dobrze się czujesz? O co chodzi?
   -Nie mam kontaktu z Reusem. - warknęłam i natychmiast zacisnęłam usta w cienką linię. To było nie do zniesienia. -Obiecał mi, do cholery...
   -Spokojnie, zobaczę, co da się zrobić. - podeszła bliżej i położyła dłonie na moich ramionach. Jej czujność nie spała. -Masz skurcze? Od rana?
   Potwiedziłam skinieniem głowy. Koncentrowałam się na czerpaniu powietrza i usiłowałam działać tak, by sobie ulżyć, jednak zawiodły mnie wielokrotnie sprawdzone metody. Zamknęłam oczy, zdana wyłącznie na swe ubogie doświadczenie w kryzysowych momentach.
   -Boli... - jęknęłam chowając twarz w dłoniach. Towarzysząca mi kobieta przytuliła mnie delikatnie.
   -Wiem, kochanie. Dasz radę iść do sypialni? Zaraz do ciebie przyjdę. Licz, w jakich odstępach czasu pojawiają się skurcze. - poleciła z powagą, a następnie pomogła mi wstać i na chwilę wróciła do kuchni. Jakimś cudem dotarłam do łóżka i dopiero wtedy poskładałam w całość wszystkie fakty. Długo nie dopuszczałam do siebie tej myśli, lecz musiałam się przemóc i przyznać, że Marco nie zawinił. Źródło zamieszania leży w zupełnie innym punkcie. We mnie. Jeszcze.
   -Yvonne...! - krzyknęłam, kiedy moja katorga odebrała mi jakąkolwiek możliwość ruchu. Wpadła do pomieszczenia, profesjonalnie panując nad nerwami. -Pomóż mi, proszę...
   Wystarczyło jej jedno spojrzenie. Porwała spakowaną torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, a potem kucnęła przede mną, zaglądając wprost w moje tęczówki.
   -Powiem ci coś, ale nie panikuj, dobra? - trzymała moje dłonie wygładzając je kciukami, by w końcu uśmiechnąć się szeroko. -To już, Mała. Musimy jechać.

   Mówiłam ci, Reus. Mówiłam, ale jak zwykle mnie nie słuchałeś.


***


Echh... To chyba najdłużej pisany rozdział w historii mojego pobytu na bloggerze. Marco mógł poczekać z tą swoją Scarlett, aż skończę to opowiadanie, bo zabrali mi 90% wyobraźni i weny :p

Mam mieszane uczucia, co do tej kobietki. Fajnie, że nasz Woody w końcu kogoś ma - piękną modelkę o nietuzinkowej urodzie, ale uważałam go za jednego z niewielu piłkarzy, którego interesują normalne dziewczyny (jak Caro). I czy Wy też odnosicie wrażenie, że Scarlett to oddana kopia Ann-Kathrin...?

Do niedzieli postaram się wyprodukować rozdział na drugim blogu, a następny tutaj powinien pojawić się w kolejny weekend. Przy okazji, dziękuję za absolutnie rekordową liczbę wyświetleń poprzedniej części (800 to może dla niektórych nic, ale dla mnie - prawdziwy sztos :)).

Do usłyszenia!

piątek, 5 lutego 2016

34. Liebe ist die Sorge um eine Person, ohne die du dir dein Leben nicht vorstellen kannst

   Kilka następnych tygodni niewiele się od siebie różniło. Marco intensywnie, wraz z całą drużyną pracował nad formą, by dobrze wejść w drugą część sezonu, co zmuszało go poniekąd do pozostawiania mnie w towarzystwie jego sióstr, Marcela lub Anny, kiedy tylko ta przebywała w Dortmundzie. Krok po kroku przekonywał się również do Kai, wracało jego zaufanie do Robina. Wprawdzie nie proponował mi ich odwiedzin w trakcie jego nieobecności dobrowolnie, aczkolwiek usiłował nie strzelać już fochów, gdy wspominałam, że wpadnę do nich z wizytą. Zaczynał dostrzegać, iż oboje naprawdę się kochają i prawdopodobnie brał pod uwagę silny argument dotyczący niechęci Fornella wobec mnie na początku naszego związku. Obecnie postępował prawie identycznie, więc dotarło do niego, że popełnia błąd. Na szczęście nie było za późno, by go naprawić.
   Ja z kolei czułam się coraz gorzej, co stanowiło dla mnie niemały powód do niepokoju. Pomimo zapewnień lekarza o prawidłowym przebiegu ciąży, martwiły mnie nasilające się bóle pleców oraz kręgosłupa, skurcze łydek, a wisienką na torcie stały się problemy z oddychaniem czy zasypianiem pod koniec siódmego miesiąca. Stały kontakt  z ginekologiem chronił mnie przed wpadaniem w panikę, ponieważ to głównie dzięki niemu i mądrym radom Yvonne wiedziałam, iż to zupełnie naturalna kolej rzeczy na tym etapie i że nie dzieje się nic złego. Nie zwalniało mnie to jednak z obowiązku większej ostrożności, przez co znaczną część dnia spędzałam w łóżku lub na kanapie w pozycji półleżącej. Nienawidziłam tego, lecz właśnie wtedy przypominało o sobie omdlenie nerwowe z pierwszego trymestru. Gdybym lepiej o siebie zadbała, z pewnością funkcjonowałabym teraz o połowę sprawniej. No cóż... Człowiek uczy się na własnych niewypałach.
   Za wszelką cenę starałam się nie obciążać Marco swoim złym samopoczuciem. Było to o wiele łatwiejsze, kiedy znikał na parę dni, bo miałam wtedy szansę wynegocjować z towarzyszem niedoli, który sprawował nade mną opiekę, aby zatajał przed Reusem fakty, którymi najbardziej by się przejął. Robiłam to w trosce o jego dobro. Doskonale zdawałam sobie bowiem sprawę, ile kosztowały go wyjazdy na mecze ze świadomością, że oddali się od domu, widziałam, jak rośnie niechęć, z jaką do tego podchodzi. Był przecież świadkiem tego, co się dzieje, gdy przebywał na miejscu i przypuszczał, że podczas jego absencji niewiele się zmienia. W takich momentach ukrywanie dyskomfortu wręcz graniczyło z cudem, bo mój narzeczony to dobry obserwator z wyostrzonym zmysłem słuchu. Pewnie dlatego błyskawicznie zorientował się, iż nie sypiam po nocach.
   Połowa lutego, dokładnie doba przed walentynkami. Po godzinie drugiej w nocy budzi mnie spłycony oddech, więc chcąc nie chcąc, muszę poczekać i zmierzyć się z tym. Woody oczywiście śpi, gdyż po wolnej niedzieli wcześnie rano jedzie na trening, zatem wstaję i po cichu wychodzę z sypialni, żeby mu nie przeszkadzać. Po chwili znajduję się już w kuchni, zapalam lampkę nad stołem i włączam radio, redukując głośność do minimalnej. Wstawiam wodę, do kubka wrzucam saszetkę miętowej herbaty, w międzyczasie wypijając jeszcze szklankę wody mineralnej. Ziołowy napój zalewam wrzątkiem i pozostawiając go na boku, zabieram się za przyrządzenie szybkiej kanapki z chudą wędliną. Wszystkie ośrodki skupienia przenoszę na miarowe, spokojne oddychanie, co po kilku minutach przynosi pożądane efekty. Nie liczę, ile czasu już minęło. Zadowolona z siebie, układam porcję wczesnego śniadania albo raczej późnej kolacji na talerzu i gdy chwytam za ucho od kubka, w salonie, tuż za mną, nastaje jasność. Zastygam w bezruchu. Odwracam się po długich sekundach i dostrzegam blondyna przesuwającego dłonią po włącznikach światła, nie spuszczającego ze mnie wzroku. Nie mam pojęcia, o czym myśli, lecz marszczy brwi, a bokserki są jedynym i dość skąpym jak na tę porę roku odzieniem, które aktualnie posiada. Zmieszana opuszczam głowę, a on podchodzi bliżej, wyciąga mi z ręki naczynie z parującą herbatą, po czym splata nasze palce i prowadzi na kanapę. Uciążliwie długo milczy, zastanawiając się, co powiedzieć.
   -Jak długo to przede mną ukrywasz? - spytał, gdy tradycyjnie przerzuciłam stopy przez jego uda. Wzbudzał we mnie poczucie winy i byłam prawie przekonana, że właśnie o to mu chodziło. -Mogłaś, a nawet powinnaś mi powiedzieć.
   -O czym? - rzuciłam próbując improwizacji. Marne szanse na sukces, lecz chciałam mu udowodnić, że jednak jakoś sobie radzę. Nieco rozdrażniony, przewrócił oczami.
   -Przestań, proszę. - odparował dobitnie. -Może jeszcze nie wiesz, ale nie jestem głupi. Przypuszczam, że nie słyszałem o wielu incydentach, które mają miejsce, gdy mnie nie ma, ale teraz jest inaczej, na twoje nieszczęście. Więc mów, co się dzieje.
   -Naprawdę musimy o tym rozmawiać? Nic mi nie grozi, nie wystarczy ci to?
   -Lena, serio sądzisz, że wyjście na boisko z czystą, pustą głową stoi w mojej hierarchii wyżej, niż rodzina? - spojrzał na mnie, szukając odpowiedzi. I znalazł, nie taką, jakiej oczekiwał, ale znalazł, bo pokręcił z niedowierzaniem głową. -Boże, czy ty mnie kiedyś nie zaskoczysz? Jak możesz tak myśleć...
   -To nie tak... Po prostu zdaję sobie sprawę, ile znaczy dla ciebie Borussia i staram się nie odbierać ci radości i satysfakcji z gry. Gdybyś ciągle się o mnie martwił, nie szłoby ci tak dobrze.
   -Wątpisz w moje umiejętności? - uniósł brwi, a ja zawstydzona przygryzłam wargę. -Okej, nieistotne. Najważniejsze jest to, że wiem o twoim cierpieniu i uwierz, zrobiłbym wszystko, żebyś poczuła się choć odrobinę lepiej. Gdziekolwiek bym nie był, to zawsze siedzi w mojej głowie, dlatego wolałbym, byś informowała mnie o wszystkim. Dopiero wtedy się uspokoję, wedle twojego życzenia.
   -Marco, to nic nie zmieni. Nie możesz mi pomóc w żaden sposób, więc skup się na...
   -Doskonale to rozumiem. - bez skrupułów wszedł mi w słowo. -Chciałbym wziąć na siebie chociaż połowę tego, co czujesz, ale nie potrafię, bo taka opcja nie istnieje. Widzę, jak bardzo czasami cię boli, jak ból cię ogranicza, powoduje dyskomfort i uniemożliwia niektóre działania, a ja muszę toczyć w tym czasie z góry przegraną walkę z bezradnością, dlatego wyświadcz mi przysługę i zwyczajnie o tym opowiadaj. Nie chcę, żebyś przechodziła przez to sama, jasne?
   -Dobrze, wygrałeś. - mruknęłam nie patrząc na niego. -Znów. Ostatnio bez przerwy się powtarzam, ale bardzo cię kocham, Woody. Świata nie zmienisz, ale zawsze jesteś i tylko tego potrzebuję: twojej obecności.
   -Więc ją dostaniesz, nawet na całą dobę, jeśli stanie się niezbędna. - uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło. -A teraz wypij tą herbatę, zjedz kanapkę i wracamy do łóżka, bo dochodzi wpół do czwartej rano.
   -A ty za cztery godziny musisz wstać na trening, więc szoruj już teraz tam, skąd cię przywiało.
   -Ale...
   -Nie dyskutuj ze mną! - rozbawiona pogroziłam mu palcem, na co zdziwiony delikatnie rozchylił usta. -Zaakceptowałam twoje warunki, ale nie zabroniły mi one wprowadzania swoich.
   -Okej... Remis. - przyznał muskając tym razem moje usta. Zsunęłam stopy na podłogę zwalniając mu przejście, jednak zanim wstał, zwróciłam uwagę na jeden szczegół.
   -Nie mogłeś się ubrać? Przeziębisz się i będzie na mnie... - zawiesiłam się dostrzegłszy jego prowokujący wyraz twarzy. Napiął mięśnie brzucha, gdyż świetnie wiedział, iż z trudem powstrzymuję się wtedy od ich dotykania. Westchnęłam ciężko. -Echh... Chrzań się, Reus i spadaj stąd.
   -Czekam na ciebie. - szepnął mi do ucha oplatając jednocześnie w talii. -Więc nawet nie śnij, aby zostać tu do rana.


~~~


   Dni ciężkich, jak ta noc, bywało o wiele więcej i zdarzały się o wiele częściej. Głównie dlatego, iż nie potrafiłam pogodzić się z przymusową bezczynnością, a gdy Marco mi o niej przypominał, zazwyczaj na niego krzyczałam, pomimo iż miał sto procent racji. Na wszystkie sposoby unikałam bowiem nudy, nie zawsze z pozytywnym skutkiem, a on za to obrywał. I ani razu nie powiedział, że ma dość, że zachowuję się jak rozhisteryzowana wariatka i dłużej tego nie wytrzyma. Wiedział, iż to minie, raczej nie gniewałam się na niego więcej, niż trzydzieści minut. Przyszedł jednak taki moment, który naprawdę mną wstrząsnął, doprowadzając do poważnej kłótni między nami, oczywiście z mojej winy. Miałam tego doskonałą świadomość, aczkolwiek urażona duma nie pozwoliła się poniżyć.
   Druga część marca, późny wieczór, niecały miesiąc do rozwiązania. Czytam jakiś beznadziejny artykuł o mającym odbyć się w tym roku brazylijskim Mundialu, podczas gdy Reus siedzi w łóżku, w samych spodniach od dresu i składa parafki na klubowych fankartach z własnym wizerunkiem, jedną po drugiej. Od czasu do czasu ziewa, przeciera oczy, po całym dniu poza domem jest wyraźnie zmęczony. Mój egoistyczny mózg jednak tego nie rejestruje, zapisuje sobie tylko te obrazy, które uznaje za atrakcyjne i warte uwagi, zatem po chwili dostrzegam już wyłącznie jego wyrzeźbiony tors, umięśnione ramiona i unoszącą się wskutek miarowego oddechu klatkę piersiową. Piłkarz jest pochłonięty zabawą w gwiazdę do tego stopnia, iż nie zauważa nawet, że go obserwuję. Nie zastanawiam się w nieskończoność: wyłączam laptopa, odkładam go na szafkę i przechodzę do łóżka. Dopiero wtedy podnosi wzrok i zerka na mnie pytająco.
   -Idziesz spać? - zgaduje zbierając jednocześnie karty z pościeli. -Żaden problem, przeniosę się do salonu, bo muszę to skończyć do jutrzejszego treningu. Przepraszam.
   -Ale ja jeszcze nie odpowiedziałam. - zauważyłam z nutką pretensji. Uniosłam brwi, kiedy spojrzał na mnie z ukosa. -Nie, nie idę spać.
   -Więc o co chodzi? Lena, zostało mi jeszcze trochę pracy, a chciałbym się wcześniej położyć... Mów otwarcie, w czym rzecz.
   -W tobie. - wypaliłam nie spuszczając go z oczu. Wykrzywił się. -Posiadasz coś, czego aktualnie potrzebuję.
   -Masz dziwne pojęcie otwartości. - skwitował z kąśliwym wyszczerzem, obracając w palcach czarny marker. -Nadal nie ogarniam, dlatego bądź tak łaskawa i...
   Nie dałam mu szans na dokończenie tego zdania, ponieważ przysunęłam się bliżej, po czym musnęłam jego usta. Najpierw delikatnie, potem zachłanniej. Nie stawiał oporów, oddając ten pocałunek, a jego dotychczasowe zajęcie z hukiem wylądowało na dywanie, gdy tylko ruszył nogą. Odniosłam wrażenie, że już pojął, do czego piję. I raczej się nie myliłam.
   -Chcę się z tobą kochać, Marco. - wychrypiałam gładząc jego policzek. -Teraz, tutaj, o tej godzinie, bez wymówek i przekrętów. Już rozumiesz?
   Uśmiechnął się tylko, nie wypowiadając ani słowa i ponownie złączył nasze wargi, pochylając się nade mną. Nie spieszyłam się wiedząc, że ma na sobie tylko spodnie i prawdopodobnie sam się ich pozbędzie, ale i on nie wykazywał potrzeby podkręcania tempa. Pociągnął moją koszulkę ku górze, odsłaniając sporych już rozmiarów brzuszek, ostrożnie przesunął po nim dłonią i złożył kilka czułych pocałunków. Niecierpliwiłam się coraz bardziej, ale znałam go, lubił mnie drażnić, aczkolwiek tym razem zaplanował to zupełnie inaczej. Dystans, jaki utrzymywał, z czasem zaczął mi przeszkadzać, więc przesunęłam ręką wzdłuż jego klatki piersiowej, łapiąc na końcu za sznureczki przy dresie. I wtedy to się stało. Zacisnął dłoń na moim nadgarstku i odsunął go od swojego ciała, po czym usiadł obok, pozostawiając mnie w totalnym otępieniu.
   -Nie. - rzucił krótko, przeczesując włosy. -Przykro mi, Mała, ale nie dziś.
   -Dlaczego...
   -Nie pamiętasz, co ostatnio powiedział lekarz? - spojrzał na mnie, na co zacisnęłam usta. -Masz trzy tygodnie do porodu, powinniśmy się powstrzymać. Nie zrobię wam krzywdy i muszę odmówić. Nie chcę, ale muszę.
   Gapiłam się na niego uzmysławiając sobie, że dawno nie czułam się tak mocno zawiedziona. Zła. Odepchnięta. A nawet upokorzona. Marco miał oczywiście rację, ale w tamtym momencie nie docierało do mnie nic, poza wypowiedzianym przez niego "NIE". Nie myślałam o tym, że w ten sposób chroni swoją córkę przed zagrożeniem, byłam przekonana, że zwyczajnie mnie nie chce, choć kilka miesięcy temu poprosił mnie o rękę i aktualnie planowaliśmy ślub. Przecież mu nie zależało, przecież kłamał, ściemniał, żartował, z kimś się pewnie założył i tak dalej... Na litość Boską, skąd się biorą te kretyńskie, ciążowe humorki?!
   -Nie wierzę, że to zrobiłeś. - wykrztusiłam pragnąc zabić go rosnącą nienawiścią. Walczyłam ze sobą, by nie uderzyć go w twarz. -Nie spodziewałam się tego po tobie...
   -Lena, nie mam wyjścia. - powtórzył powoli, wyciągając w moją stronę ramię, lecz drgnęłam i natychmiast się odsunęłam. Zmarszczył brwi, zaskoczony moją reakcją. -Naprawdę nie widzisz w tym nic złego?
   -Widzę. Znalazłeś świetną wymówkę. Dobrze się bawisz, co?! - warknęłam patrząc mu prosto w oczy. Gdybym gdzieś po drodze nie zgubiła rozumu, zrozumiałabym, że boli go to tak samo, jak mnie. -Znudziło ci się udawanie, jak bardzo mnie kochasz, czy brakuje pomysłów na wodzenie mnie za nos?
   -Co ty pieprzysz?! - podniósł głos i podparł się na łokciu. Rozeźliłam go, ale kto by się nie wkurzył? -Ile razy można to z tobą wałkować? Sądzisz, że jestem z tobą, bo muszę, bo tak mi wygodnie, bo trzeba się z kimś pokazać przed kamerami? Mała, przecież mnie znasz...
   -Tak mi się wydawało. - sarknęłam, a Marco bezczelnie przewrócił oczami. -A teraz już nie wiem.
   -Lena...
   -Nie dotykaj mnie! - wrzasnęłam, kiedy siłą zamierzał doprowadzić do mojego pozostania w sypialni. Emocje wciąż wygrywały, wbijając mu nóż prosto w serce. Nie umiałam nad nimi zapanować, lecz on doskonale zdawał sobie sprawę, iż nie ma prawa mi ulec, choćbym wykorzystała najczarniejszy z możliwych scenariuszy. Dziwne, że wtedy nie wpadło mi to do głowy. -W ogóle... Daj mi święty spokój. Wychodzę, muszę odpocząć.
   -Zostajesz. - oświadczył tonem nieznoszącym sprzeciwu. Zatrzymałam się w pół kroku, po czym odwróciłam się piorunując go wzrokiem. Zaciskał usta tak mocno, że prawie przegryzł sobie wargę. -Jeśli coś ci nie pasuje, to ja wyjdę.
   -No to wyjdź. - zażądałam bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Marco automatycznie otworzył buzię, usiłując pogodzić się z tym, co usłyszał. Przegrał i odniósł zwycięstwo jednocześnie. Sprawił, że nie opuściłam pomieszczenia, lecz sam się do tego zmusił. Dla mojego dobra.
   -W porządku. - rzucił sucho, po czym pozbierał z podłogi wszystkie karty i podszedł do szafy, z której wyjął koszulkę do kompletu ze spodniami, które obecnie nosił. Nie założył jej, zwyczajnie wziął do ręki to, czego potrzebował i twardo złapał za klamkę. Stałam do niego tyłem, ale wiedziałam, że jeszcze nie zniknął. Wahał się. -Gdybyś chciała pogadać... Pamiętaj, że zawsze cię wysłucham. Dobranoc.
   Koniec. Zamknął za sobą drzwi i zszedł na dół. Ja natomiast analizowałam to, co się właśnie wydarzyło, leżąc ponownie w łóżku. Płakałam. Nie miałam jednak pojęcia, z jakiego powodu. Z żalu, czy dlatego, że faktycznie coś zaczynało do mnie docierać.


~~~


   Minęły trzy dni, zanim doszliśmy do porozumienia. Przez ten czas, codziennie rano, znajdowałam na poduszce karteczkę od Reusa, poprzez którą informował mnie, że pojechał już na trening albo że wróci później, bo coś tam załatwia. Istotniejszą treść umieszczał jednak na samym dole, w prawym rogu. Pierwszego dnia napisał tylko i aż, iż nigdy nie żartuje, kiedy mówi, że mnie kocha. Kolejnego, że Bobek pewnie znów rozwali mu nos, gdy się dowie, aczkolwiek w to akurat nie uwierzyłam, bo blondyn zagwarantował sobie dobrą wymówkę. Nie oznaczało to jednak, iż nie wzięłam pod uwagę realnego zagrożenia ze strony braciszka, który pewne fakty interpretuje tak, jak mu się żywnie podoba. Przełom nastąpił dnia trzeciego, kiedy naskrobał parę zdań, które totalnie mnie złamały i były absolutną prawdą. "Nie kochaliśmy się, więc uznałaś, że to moja wina. Gdybyśmy się kochali i w konsekwencji zaszkodzili naszej córeczce, też uznałabyś, że to moja wina. Nie było idealnego wyjścia, więc wybrałem najrozsądniejsze. Kiedyś mówiłaś, że miłość to nie tylko seks, to także dbanie o bezpieczeństwo kogoś, bez kogo nie wyobrażasz sobie życia. Pamiętasz, prawda?"
   Pamiętałam. I kiedy dwie godziny później przepraszałam go ze łzami w oczach, nie wypowiedział ani słowa, nie wytknął mi nawet mojej głupoty, po prostu objął mnie ramionami, pocałował w głowę i czekał, aż się uspokoję, a następnie, jak gdyby nigdy nic, spytał, czy jestem głodna i zrobił kolację. Nie poruszał tego tematu, a ja czułam się jak największa kretynka, bo zawiodłam go po raz kolejny. A on znów udowodnił mi, że mogę być dumna z przywileju nazywania go swoim narzeczonym.
   Tego samego dnia wieczorem leżeliśmy w łóżku rozmyślając nad przyszłością. Kłóciliśmy się, tym razem pokojowo, ponieważ nadal nie ustaliliśmy jeszcze imienia dla naszej małej panienki. Załatwiliśmy już datę chrztu, rodziców chrzestnych, ramowo omówiliśmy również kwestię wesela, a najważniejsza sprawa pozostawała sporna. Woody uparł się na dwa imiona i na to wyraziłam zgodę, ale jego propozycje imponowały mi bardziej lub mniej. Nie zamierzał się ugiąć, czym okropnie mnie drażnił, zatem ostatecznie przesunęliśmy termin negocjacji na następne popołudnie. I obiecaliśmy sobie, iż wtedy już na sto procent rozwiążemy ten problem.
   Marco nawiązywał kontakt z Małą , podczas gdy sprzedawała mu delikatnie kopniaki w dłoń, a ja zastanawiałam się, czy choć pokrótce wyjaśnić z nim temat, który nie pozwalał mi zasnąć. Walczyłam ze sobą, ale ciekawość i tak brnęła w górę, więc wzięłam głęboki wdech i na moment zacisnęłam powieki.
   -Miałeś już dość, prawda? - wyrzuciłam z siebie, próbując zachować powagę. Zastygł na kilka sekund, w zupełnym milczeniu.
   -Mam być szczery czy uprzejmy? - dogryzł mi z cwanym uśmieszkiem. Wzruszyłam ramionami.
   -Najlepiej jedno i drugie.
   -Zobaczymy, czy się uda. - przetarł pięścią coraz cięższe powieki, uśmiechając się pod nosem. Chyba nie jest źle, skoro nie opuszcza go dobry humor. -W pewnym momencie zwątpiłem, czy to kolejny atak furii czy mówisz serio. I tak bym ci nie odpuścił, bo nie myślałaś wtedy logicznie.
   -Nie o to pytałam. - zauważyłam, podnosząc głowę, by na niego spojrzeć. Przewrócił oczami. Liczył chyba, iż nie zorientuję się, że kręci. -Powiedz, co czułeś.
   -Kochanie, błagam...
   -Mów. - żartobliwie, aczkolwiek stanowczo pogroziłam mu palcem. Toczyliśmy dość wyrównaną walkę na spojrzenia, lecz to Marco poległ. Westchnął ciężko, przekładając prawe ramię do tyłu na kark.
   -Byłem zły. - odpowiedział pewnie. -Na ciebie, na siebie... Nie powinienem dawać ci nadziei na cokolwiek, a później wytykałaś mi te wszystkie absurdy... Musisz po prostu wiedzieć, że ja...
   -Wiem, Marco. Ja chyba chciałam powiedzieć coś takiego, żebyś się odczepił. Zrozum, dla mnie to było i jest trudne... Mam tą świadomość, że nie możemy, ale Ty... Przecież musisz... Jako mężczyzna potrzebujesz tego...
   -Słońce, o mnie się nie martw, poradzę sobie. - uśmiechnął się, muskając wargami moje czoło. -Najważniejsze, żeby wam nic się nie stało. Przed nami ostatnie dwa tygodnie, więc proszę cię tylko o to, żebyś na siebie uważała.
   -Dobrze, ale ty...
   -Lena, nie drąż. - roześmiał się kręcąc głową. -Możemy podyskutować o czymś innym, bardziej przyjemnym?
   -Na przykład?
   -Chciałbym wiedzieć, czy zamierzasz po ślubie przyjąć moje nazwisko. - uniósł brwi i zaczął nimi zadziornie poruszać. -Bez urazy, ale nie chcę, aby moja córka nazywała się tak samo, jak twój niezrównoważony psychicznie i umysłowo brat.
   Przez chwilę nic nie mówiłam, a potem oboje się roześmialiśmy. Cóż, trafił w dziesiątkę. I na dodatek znalazł sobie temat co najmniej na pół nocy.


***


Kochane, kilka słów...
Kiedy drastycznie opóźniłam publikację jednego z rozdziałów, domagałyście się ode mnie szacunku... Staram się. Ale czy to nie powinno działać w obie strony? Ja piszę, Wy komentujecie. Respektujmy siebie nawzajem, okej? Ja też mam uczucia i mi też jest przykro, kiedy się nie odzywacie.

Pewnie słyszałyście, że Marco musiał przeprowadzić się do innej dzielnicy Dortmundu ze względu na natarczywość fanów... Kurczę, nie wiem, jak to skomentować. Przecież w tym samym miejscu mieszka jeszcze czterech czy pięciu piłkarzy Borussii... Echh myślałam, że to tak nie działa...

Przypominam o konkursie, informacje post niżej. Dostałam już pierwsze zgłoszenia, za które bardzo dziękuję :)

We wtorek rozdział na drugim (trochę zaniedbanym) blogu. Szykuję tam dla Was niespodziankę, tak myślę :)

Do usłyszenia niedługo ❤